poniedziałek, 2 lipca 2012

Szczerze wątpię


Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy... Najwyraźniej Danuta Rinn już w 1975 roku wiedziała, to czego ja dowiaduję się raptem od kilku lat. Gdzie, do cholery, ci wielcy?! Czy już jesteśmy skazani na dożywocie nijakości i stanów średnich? Czy czeka nas jeszcze jakaś muzyczna rewolucja, która obrodzi zespołami nietuzinkowymi? Takimi, które złamią konwencję, pchną gatunek dalej lub w najlepszym wypadku wymyślą całkiem nowy? Szczerze wątpię.

The Beatles to było coś. Mimo, że urodziłem się jakieś cztery muzyczne epoki po beatlemanii, to lekcje odrobiłem sumiennie. Czwórka z Liverpoolu nie miała sobie równych, to byli herosi. Później wielkie lata hard rocka podarowały swoim fanom takie gwiazdy jak nieodżałowany Led Zeppelin, mroczny Black Sabbath i oczywiście Deep Purple. Gdzieś z boku powoli rozkwitały kangury z AC/DC. Piękne czasy, wielcy artyści rockowi. Później Iron Maiden i cała fala nowego brytyjskiego heavy na czele z Motorhead i Judas Priest. Zaraz potem fantastyczna Metallica i depczący jej po piętach Slayer wraz z Megadeth. Bardziej rockowe stadiony wypełniali bogowie z Guns'n'Roses, miliony sprzedanych płyt, wielkie koncerty. Jeszcze tylko Nirvana w latach 90tych, może odświeżający Rage Against The Machine i koniec, nic poza tym. Nikt więcej nie dostał etykietki rewolucjonisty, przodownika gatunku. Chciałbym dokooptować do wyżej wymienionego zestawu jeszcze System of a Down, ale to chyba wciąż nie ta pora, chłopaki powinni grać znowu razem i pokazać światu, że są ostatnimi z bogów chodzących po ziemi. Z pełną premedytacją nie ująłem w tym apodyktycznym i smutnym wpisie dwóch epok. Mam na myśli death i black metal, które to od zawsze chodziły swoimi ścieżkami i nowatorów oraz mistrzów gatunku miały wielu. Z kolei czasy przedbeatlesowe to jest totalna abstrakcja. Nazwiska, takie jak Elvis Presley, Little Richard, Jerry Lee Lewis czy Chuck Berry są dla mnie tak odległe i cudownie niedoścignione, że traktuję je jak swego rodzaju legendy, które mogą funkcjonować jedynie na poziomie wspomnień i zdartych winyli.

Ostatnio, popijając z kolegą piwo, zdzieraliśmy ostatnie łachy z zespołu Slipknot. Wytykaliśmy niedoskonałości i natrącaliśmy się z amuzykalności tej pseudo metalowej gwiazdki. Kolega pod koniec tylko dorzucił, że jedyna opcja, żeby ich nie wydziedziczać z gatunku, to fakt, że zespół wyprzedził epokę, a my jeszcze tego nie kumamy. Szczerze w to wątpię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz