Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy... Najwyraźniej Danuta Rinn już
w 1975 roku wiedziała, to czego ja dowiaduję się raptem od kilku lat. Gdzie, do
cholery, ci wielcy?! Czy już jesteśmy skazani na dożywocie nijakości i stanów
średnich? Czy czeka nas jeszcze jakaś muzyczna rewolucja, która obrodzi
zespołami nietuzinkowymi? Takimi, które złamią konwencję, pchną gatunek dalej
lub w najlepszym wypadku wymyślą całkiem nowy? Szczerze wątpię.
The Beatles to było coś. Mimo, że
urodziłem się jakieś cztery muzyczne epoki po beatlemanii, to lekcje odrobiłem
sumiennie. Czwórka z Liverpoolu nie miała sobie równych, to byli herosi.
Później wielkie lata hard rocka podarowały swoim fanom takie gwiazdy jak
nieodżałowany Led Zeppelin, mroczny Black Sabbath i oczywiście Deep Purple.
Gdzieś z boku powoli rozkwitały kangury z AC/DC. Piękne czasy, wielcy artyści
rockowi. Później Iron Maiden i cała fala nowego brytyjskiego heavy na czele z
Motorhead i Judas Priest. Zaraz potem fantastyczna Metallica i depczący jej po
piętach Slayer wraz z Megadeth. Bardziej rockowe stadiony wypełniali bogowie z
Guns'n'Roses, miliony sprzedanych płyt, wielkie koncerty. Jeszcze tylko Nirvana
w latach 90tych, może odświeżający Rage Against The Machine i koniec, nic poza
tym. Nikt więcej nie dostał etykietki rewolucjonisty, przodownika gatunku.
Chciałbym dokooptować do wyżej wymienionego zestawu jeszcze System of a Down,
ale to chyba wciąż nie ta pora, chłopaki powinni grać znowu razem i pokazać światu,
że są ostatnimi z bogów chodzących po ziemi. Z pełną premedytacją nie ująłem w
tym apodyktycznym i smutnym wpisie dwóch epok. Mam na myśli death i black metal,
które to od zawsze chodziły swoimi ścieżkami i nowatorów oraz mistrzów gatunku
miały wielu. Z kolei czasy przedbeatlesowe to jest totalna abstrakcja. Nazwiska,
takie jak Elvis Presley, Little Richard, Jerry Lee Lewis czy Chuck Berry są dla
mnie tak odległe i cudownie niedoścignione, że traktuję je jak swego rodzaju
legendy, które mogą funkcjonować jedynie na poziomie wspomnień i zdartych
winyli.
Ostatnio, popijając z kolegą
piwo, zdzieraliśmy ostatnie łachy z zespołu Slipknot. Wytykaliśmy
niedoskonałości i natrącaliśmy się z amuzykalności tej pseudo metalowej
gwiazdki. Kolega pod koniec tylko dorzucił, że jedyna opcja, żeby ich nie
wydziedziczać z gatunku, to fakt, że zespół wyprzedził epokę, a my jeszcze tego
nie kumamy. Szczerze w to wątpię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz