środa, 4 lipca 2012

Lou Reed & Metallica – Lulu vs. Megadeth – TH1RT3EN




              


 Metallica vs. Megadeth







1 listopada 2011 roku oba zespoły wydały swoje najnowsze albumy długogrające. Ekipa dowodzona przez Rudego wypuściła wysokiej jakości mieszankę melodyjnego i drapieżnego thrashu, zaś Czterej Jeźdźcy, wspomagani przez rockowego weterana Lou Reeda, pokazali światu awangardowy projekt, który ponoć ma łączyć wściekłe partie Reeda z mocą Master of Puppets. Jak wyszło, zaraz się przekonacie.

Multiplatynowa Metallica, podejmując konspirację ze starym art rockowym wygą zaryzykowała wiele. Czy się opłacało? Ciężko powiedzieć, wszak zespół u prawdziwych metali spalony jest już od około 1992 roku, jak nie wcześniej. Z drugiej strony, nie mieli wiele do stracenia. Prawda jest taka, że Metallica ma zdecydowanie midasowe właściwości, a więc sprzeda wszystko co opatrzy swoim logiem. Nawet jeśli miałby to być zbiór coverów Britney Spears. Niestety na sprzedaży kończą się owe cudowne umiejętności, albowiem płyta Lulu (tak, wiem, świetny tytuł) to , aby brzydko nie powiedzieć, gówno zapakowane w iście złoty papierek. Zlepek riffów, które rzekomo mają kosić niczym Disposable Heroes, czy inne Battery, nadaje tło do bełkotów Reeda. Aranże skomponowane przez Lou do sztuki teatralnej zostały nagranie przez Metallikę, o co tu cholera chodzi?! Jeśli na Death Magnetic zawiodłem się i miałem mdłości, to na Lulu rzygam już pełną gębą. Sorry, ale dla mnie to pewniak na gniota 2011 roku i przedostatni gwóźdź do metallikowej trumny. Ostatnim będzie następna płyta, zapewne pełna „czadu”, miażdżących riffów i tego wszystkiego, czym napawaliśmy się przy okazji Ride The Lightining i Master of Puppets. Szkoda tylko, że te pomnikowe dzieła, Metallica stworzyła ponad 25 lat temu. Obecnie jest jedynie maszynką do robienia pieniędzy, a w myśl za tym, uważam, iż awangardowa ze wszech miar Lulu sprzedawać się będzie lepiej, niż dobrze. Rzecz w tym, że nikt rzeczywiście tej płyty nie „kupi”. Pieniądze za nią zapłaci, owszem, ale w pamięci jej nie pozostawi. Parafrazując tytuł jednego z wczesnych albumów Megadeth, skądinąd świetnego - Lulu Sells…But Who’s Buying? Moja ocena 2/10. Daję ”dwójkę” z szacunku dla tego fenomenalnego niegdyś zespołu.
               
No i dobrze, że jesteśmy już przy Megadeth. Zmieniamy sposób myślenia, albowiem tutaj muzyka funkcjonuje na zupełnie innym poziomie, w innym wymiarze chciałoby się rzec. Nie myślimy o listach sprzedaży, o tym, kogo zaangażowano do projektu nad płytą, okładką, czy James mocno się kłócił z Larsem, a może Kirk ma kolejne dziecko i nagrania w kwaterze głównej się opóźniły. Nie, tu chodzi o muzykę, o najczystszy w świecie kawał gorącego metalu. Tytuł albumu - TH1RT3EN, czyli trzynaście. Etymologię rozszyfrowujemy nader szybko. Jest to trzynaste studyjne wydawnictwo załogi Rudego, dodatkowo Dave urodził się 13 września i w wieku 13 lat zaczął grać na gitarze, proste. TH1RT3EN to również pierwszy album od czasu wydanego w 2001 roku The World Needs a Hero w tworzeniu którego udział wziął Dave Ellefson. Jeśli w Megadeth znowu jest dwóch Dave’ów, ojców założycieli bandu, to źle nie może być. No i właściwie nie jest. Z resztą jakiej trzeba determinacji i miłości do muzyki, aby przez tyle lat produkować tak doskonałe kompozycje. Album brzmi świetnie, Megadeth już nas do tego przyzwyczaił. Mamy tu masę szybkich, ciętych i niezwykle melodyjnych riffów, które bardzo sprawnie oplatają struktury rytmicznie. Solówki noszą znamiona klasycznych, brzmią bardzo przejrzyście i wpisują się idealnie w utwory. Klarowny bas nadaje kompozycją mocy, zaś największym plusem jest wysunięcie na pierwszy plan wokalu Mustaine’a, co sprawia, że trzynastki nie można pomylić z żadnym innym dziełem. Szkoda, że chłopaki nie poczynili takiego zabiegu już podczas nagrywania Endgame, ale widocznie wszystko ma swój czas. Pojedynczych utworów nie zamierzam opisywać, ponieważ zepsułbym słuchaczowi całą zabawę w skojarzenia klasycznych motywów. Naprawdę mnóstwo na tej płycie nawiązań do wcześniejszych dokonań MegaŚmierci.     
 Megadeth jest w formie, regularnie nagrywa dobre płyty, nie szuka nowości, co mnie cieszy, bo i po co udoskonalać coś, co jest już doskonałe. Od czasów niezbyt dobrego Risk z 1999 roku, każda kolejna płyta jest bardzo dobra, a czasami świetna, dlatego też moja ocena to 7/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz