Metallica vs. Megadeth
1
listopada 2011 roku oba zespoły wydały swoje najnowsze albumy
długogrające. Ekipa dowodzona przez Rudego wypuściła wysokiej jakości
mieszankę melodyjnego i drapieżnego thrashu, zaś Czterej Jeźdźcy,
wspomagani przez rockowego weterana Lou Reeda, pokazali światu
awangardowy projekt, który ponoć ma łączyć wściekłe partie Reeda z mocą Master of Puppets. Jak wyszło, zaraz się przekonacie.
Multiplatynowa
Metallica, podejmując konspirację ze starym art rockowym wygą
zaryzykowała wiele. Czy się opłacało? Ciężko powiedzieć, wszak zespół u
prawdziwych metali spalony jest już od około 1992 roku, jak nie
wcześniej. Z drugiej strony, nie mieli wiele do stracenia. Prawda jest
taka, że Metallica ma zdecydowanie midasowe właściwości, a więc sprzeda
wszystko co opatrzy swoim logiem. Nawet jeśli miałby to być zbiór
coverów Britney Spears. Niestety na sprzedaży kończą się owe cudowne
umiejętności, albowiem płyta Lulu
(tak, wiem, świetny tytuł) to , aby brzydko nie powiedzieć, gówno
zapakowane w iście złoty papierek. Zlepek riffów, które rzekomo mają
kosić niczym Disposable Heroes, czy inne Battery,
nadaje tło do bełkotów Reeda. Aranże skomponowane przez Lou do sztuki
teatralnej zostały nagranie przez Metallikę, o co tu cholera chodzi?!
Jeśli na Death Magnetic
zawiodłem się i miałem mdłości, to na Lulu rzygam już pełną gębą. Sorry,
ale dla mnie to pewniak na gniota 2011 roku i przedostatni gwóźdź do
metallikowej trumny. Ostatnim będzie następna płyta, zapewne pełna
„czadu”, miażdżących riffów i tego wszystkiego, czym napawaliśmy się
przy okazji Ride The Lightining i Master of Puppets.
Szkoda tylko, że te pomnikowe dzieła, Metallica stworzyła ponad 25 lat
temu. Obecnie jest jedynie maszynką do robienia pieniędzy, a w myśl za
tym, uważam, iż awangardowa ze wszech miar Lulu
sprzedawać się będzie lepiej, niż dobrze. Rzecz w tym, że nikt
rzeczywiście tej płyty nie „kupi”. Pieniądze za nią zapłaci, owszem, ale
w pamięci jej nie pozostawi. Parafrazując tytuł jednego z wczesnych albumów Megadeth, skądinąd świetnego - Lulu Sells…But Who’s Buying? Moja ocena 2/10. Daję ”dwójkę” z szacunku dla tego fenomenalnego niegdyś zespołu.
No
i dobrze, że jesteśmy już przy Megadeth. Zmieniamy sposób myślenia,
albowiem tutaj muzyka funkcjonuje na zupełnie innym poziomie, w innym
wymiarze chciałoby się rzec. Nie myślimy o listach sprzedaży, o tym,
kogo zaangażowano do projektu nad płytą, okładką, czy James mocno się
kłócił z Larsem, a może Kirk ma kolejne dziecko i nagrania w kwaterze
głównej się opóźniły. Nie, tu chodzi o muzykę, o najczystszy w świecie
kawał gorącego metalu. Tytuł albumu - TH1RT3EN,
czyli trzynaście. Etymologię rozszyfrowujemy nader szybko. Jest to
trzynaste studyjne wydawnictwo załogi Rudego, dodatkowo Dave urodził się
13 września i w wieku 13 lat zaczął grać na gitarze, proste. TH1RT3EN to również pierwszy album od czasu wydanego w 2001 roku The World Needs a Hero
w tworzeniu którego udział wziął Dave Ellefson. Jeśli w Megadeth znowu
jest dwóch Dave’ów, ojców założycieli bandu, to źle nie może być. No i
właściwie nie jest. Z resztą jakiej trzeba determinacji i miłości do
muzyki, aby przez tyle lat produkować tak doskonałe kompozycje. Album
brzmi świetnie, Megadeth już nas do tego przyzwyczaił. Mamy tu masę
szybkich, ciętych i niezwykle melodyjnych riffów, które bardzo sprawnie
oplatają struktury rytmicznie. Solówki noszą znamiona klasycznych,
brzmią bardzo przejrzyście i wpisują się idealnie w utwory. Klarowny bas
nadaje kompozycją mocy, zaś największym plusem jest wysunięcie na
pierwszy plan wokalu Mustaine’a, co sprawia, że trzynastki nie można
pomylić z żadnym innym dziełem. Szkoda, że chłopaki nie poczynili
takiego zabiegu już podczas nagrywania Endgame,
ale widocznie wszystko ma swój czas. Pojedynczych utworów nie zamierzam
opisywać, ponieważ zepsułbym słuchaczowi całą zabawę w skojarzenia
klasycznych motywów. Naprawdę mnóstwo na tej płycie nawiązań do wcześniejszych
dokonań MegaŚmierci.
Megadeth
jest w formie, regularnie nagrywa dobre płyty, nie szuka nowości, co
mnie cieszy, bo i po co udoskonalać coś, co jest już doskonałe. Od
czasów niezbyt dobrego Risk z 1999 roku, każda kolejna płyta jest bardzo dobra, a czasami świetna, dlatego też moja ocena to 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz