środa, 4 lipca 2012

Furia – Martwa Polska Jesień LP

            

            Black metal. Można go kochać lub nienawidzić, nie ma tu żadnych uczuć pośrednich. Jednakże faktem jest, iż jeśli zatopi już w tobie swe krwiożercze kły, ciężko usunąć jad, który po sobie pozostawił. Tak właśnie dzieje się w przypadku katowickiej czarno metalowej Furii. Horda prowadzone przez Nihila z Massemord narobiła nie lada zamieszania na scenie polskiej ekstremy. Wprawdzie album Martwa Polska Jesień ukazał się w roku 2007, lecz jego wznowienie z tego roku zdeterminowało mnie do podzielenia się zdaniem na temat tego niecodziennego projektu.            
            Black metal nieodłącznie kojarzy się nam z mroźną Norwegią, tudzież Skandynawią, satanizmem, drapieżnymi i surowymi riffami oraz skrzekliwym growlem. Polska Furia udowadnia, iż black obejść się może bez mrozu, fiordów i satanizmu. To, co Nihil i jego towarzysze broni zaprezentowali na tym albumie, daje dowód na potwierdzenie słów, iż metal ekstremalny w Polsce ma się lepiej, aniżeli dobrze. Uważam, że już za sam tytuł albumu Furia powinna dostać co najmniej Oskara. Na szczęście tytuł, to jedynie preludium do czarno metalowej uczty. Pierwszy z sześciu utworów – Nade mną mgła jasno oznajmia z kim, bądź też z czym będziemy mieli tu do czynienia. Zardzewiałe riffy i paranoiczna praca perkusisty wyznaczają szlak dla obłędnych partii wokalnych. Ni to growl, nie to skrzek, może chory ryk, ale wrażenie pozostawia co najmniej przekonujące. Jak na black metal mamy tu mnóstwo melodyjnych motywów, ale na pewno nie liczcie na tzw. zapamiętywalne piosenki. Szukajcie tu raczej obłędu, zguby i psychodelicznej poniekąd ekstazy, która na pewno nie daje ukojenia. Ból, to określenie chyba najlepiej odda stan osoby odpowiedzialnej za tworzenie liryków, a następnie za wokal. Dzień Czarny, Noc Czarna to już wyższa szkoła jazdy. Piekielne nuty, praca podwójnej stopy i nader bluźnierczy wyziew wokalisty nadają ton całej kompozycji. Na szczęście ta łupanka raz po raz kierszowana jest niezwykle melodyjnymi fragmentami. Krew w Kolorze Bursztynu, swoiste serce całego albumu to hymn beznadziei i wyznacznik jakości black metalowej jazdy w polskim wydaniu. Ślepych dzień, który zaczyna się najbardziej klimatycznie, jest najpewniej najsłabszym utworem z płyty, mimo to trzyma poziom. Melodia, powoli tkana z pojedynczych dźwięków, aby następnie przejść do gitarowej …furii. Jeżeli Krew w Kolorze Bursztynu jest sercem albumy, to zapewne utwór Na swym ciele historię mą piszę jawi się jako niespokojna dusza całego dzieła. Nie zagłębię się w ten kawałek, zapraszam do własnej analizy obłędu, straceńczych myśli i agonalnych polotów. Ostatnia Idzie Zima równie dobrze mogłaby mieć tytuł Koniec. Wieńcząca całe wydawnictwo kompozycja nie pozostawia ani krzty nadziei: Przed ciszą wieczną spokoju chwila, idzie martwa polska zima!
            Aż się smutno zrobiło. Martwa Polska Jesień to dzieło ponadprzeciętne. Zachwyca głównie symbioza niepokojącej melodyki z paranoicznymi, aczkolwiek poetyckimi tekstami. Smutek, zimno, żal i brak jakichkolwiek pozytywnych doznań są tu wręcz namacalne, co uwydatnia negatywny klimat płyty. Nie jest to na szczęście minusem, bo właśnie owy album nastrojem zabija, omamia i zdecydowanym, acz nostalgicznym szarpnięciem przeciąga na swoją stronę. Dla mnie projekt wybitny, ponadczasowy, idealnie grający ze smutkiem jesieni, dlatego też daję 10/10, a tymczasem mamy zimę.
9 grudnia 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz