Cztery lata temu, a dokładnie 26 sierpnia 2008roku miała miejsce premiera najlepszej w XXI wieku płyty zespołu Motorhead. Oto kila słów na temat tego zacnego dzieła.
Czasy się zmieniają, a pan wciąż jest w
komisjach… - mówił Bogusław Linda w słynnych Psach. Podobnie jest z
Motorhead. Od 1975 mody w muzyce metalowej zmieniały się niczym w
kalejdoskopie, zaś brytyjskie trio wciąż dostarcza nam kopiącą dupę
mieszankę punk rocka i NWoBHM.
Na
dwudziestym wydawnictwie tej zasłużonej kapeli, zacnie nazwanym
Motorizer, znajdujemy to, co zawsze tam było, po prostu cholernie ciężki
rock’n’roll. Chociażby taki otwieracz w postaci Runaround Man,
kilka uderzeń w werbel i jazda! Bas Lemmy’ego charczy i burczy nie
mniej, niż sam Mr. Kilmister. Proste, melodyjne i zapadające w pamięć
riffowanie Phila Campbella daje dużo luzu, zaś Mikkey Dee osadza to w
rockowo metalowym rytmie, raz po raz popisując się zgrabnym przejściem.
Niby tak niewiele, a jaka satysfakcja. Teach you how to sing the blue oraz When the eagle screams
to kolejne bluesowo-rockowe strzały. Wszystko to już było, każdy wie,
jak ma to lecieć, a jednak wszyscy są baaardzo zadowoleni, w końcu to
Motorhead. Mamy tutaj również setną wariację na temat Ace of Spades w
postaci Rock Out, wszystko na swoim miejscu, zapewne będzie to
kolejny koncertowy killer , a być może potencjalny evergreen londyńskiej
załogi. Po tym mamy pozorną chwilę wytchnienia w postaci siłowego
bluesa, stylowo nazwanej One Short Life. Nóżka sama chodzi. Śmiem twierdzić, iż Motorizer jest najlepszym długograjem zespołu po 2000 roku, a biorę przecież pod uwagę mocarny Inferno
z 2004. Zespół stawia na szybkość, darując sobie monstra w stylu
Orgasmatron czy jakieś akustyczne ballady. Całość jest bardzo równa, i
nosi znamiona ideału motorheadowego grania. Bardzo ciężko jest wyróżnić
tutaj cokolwiek, ponieważ Motorhead zwykł dostarczać swoim fanom to, co
dokładnie zamówili, żadnych zaskoczeń. W czasach, kiedy muzyczne trendy
zmieniają się szybciej, aniżeli panienki Lemmy’ego, taka rock’n’rollowa
stałość uczuć jest godna szacunku.
Lirycznie również bez zmian, jest szorstko, z mnóstwem brytyjskiej
ironii. Czasami robi się trochę poważniej, ale Lemmy w żadnym momencie
nie popada w ton mentorski, co jest niewątpliwym plusem. W końcu to
rock’n’roll, do cholery!
Jako wielkiemu fanatykowi zespołu, bardzo ciężko jest mi ocenić to
wydawnictwo. Zwykłem powtarzać, iż Motorhead nie wydali nigdy słabego
albumu, a wyznacznikiem mojej oceny jest głównie klimat płyty i muzyczny
feeling. Tak więc stawiam to wydawnictwo półkę niżej, aniżeli Asa Pik
czy Overkilla, zaś w tym samym rzędzie co Bastards czy inny Sacrifice,
krok za klasyką.
Pozwolę sobie ocenić ten album. Proponuję 8/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz