środa, 4 lipca 2012

Lou Reed & Metallica – Lulu vs. Megadeth – TH1RT3EN




              


 Metallica vs. Megadeth







1 listopada 2011 roku oba zespoły wydały swoje najnowsze albumy długogrające. Ekipa dowodzona przez Rudego wypuściła wysokiej jakości mieszankę melodyjnego i drapieżnego thrashu, zaś Czterej Jeźdźcy, wspomagani przez rockowego weterana Lou Reeda, pokazali światu awangardowy projekt, który ponoć ma łączyć wściekłe partie Reeda z mocą Master of Puppets. Jak wyszło, zaraz się przekonacie.

Multiplatynowa Metallica, podejmując konspirację ze starym art rockowym wygą zaryzykowała wiele. Czy się opłacało? Ciężko powiedzieć, wszak zespół u prawdziwych metali spalony jest już od około 1992 roku, jak nie wcześniej. Z drugiej strony, nie mieli wiele do stracenia. Prawda jest taka, że Metallica ma zdecydowanie midasowe właściwości, a więc sprzeda wszystko co opatrzy swoim logiem. Nawet jeśli miałby to być zbiór coverów Britney Spears. Niestety na sprzedaży kończą się owe cudowne umiejętności, albowiem płyta Lulu (tak, wiem, świetny tytuł) to , aby brzydko nie powiedzieć, gówno zapakowane w iście złoty papierek. Zlepek riffów, które rzekomo mają kosić niczym Disposable Heroes, czy inne Battery, nadaje tło do bełkotów Reeda. Aranże skomponowane przez Lou do sztuki teatralnej zostały nagranie przez Metallikę, o co tu cholera chodzi?! Jeśli na Death Magnetic zawiodłem się i miałem mdłości, to na Lulu rzygam już pełną gębą. Sorry, ale dla mnie to pewniak na gniota 2011 roku i przedostatni gwóźdź do metallikowej trumny. Ostatnim będzie następna płyta, zapewne pełna „czadu”, miażdżących riffów i tego wszystkiego, czym napawaliśmy się przy okazji Ride The Lightining i Master of Puppets. Szkoda tylko, że te pomnikowe dzieła, Metallica stworzyła ponad 25 lat temu. Obecnie jest jedynie maszynką do robienia pieniędzy, a w myśl za tym, uważam, iż awangardowa ze wszech miar Lulu sprzedawać się będzie lepiej, niż dobrze. Rzecz w tym, że nikt rzeczywiście tej płyty nie „kupi”. Pieniądze za nią zapłaci, owszem, ale w pamięci jej nie pozostawi. Parafrazując tytuł jednego z wczesnych albumów Megadeth, skądinąd świetnego - Lulu Sells…But Who’s Buying? Moja ocena 2/10. Daję ”dwójkę” z szacunku dla tego fenomenalnego niegdyś zespołu.
               
No i dobrze, że jesteśmy już przy Megadeth. Zmieniamy sposób myślenia, albowiem tutaj muzyka funkcjonuje na zupełnie innym poziomie, w innym wymiarze chciałoby się rzec. Nie myślimy o listach sprzedaży, o tym, kogo zaangażowano do projektu nad płytą, okładką, czy James mocno się kłócił z Larsem, a może Kirk ma kolejne dziecko i nagrania w kwaterze głównej się opóźniły. Nie, tu chodzi o muzykę, o najczystszy w świecie kawał gorącego metalu. Tytuł albumu - TH1RT3EN, czyli trzynaście. Etymologię rozszyfrowujemy nader szybko. Jest to trzynaste studyjne wydawnictwo załogi Rudego, dodatkowo Dave urodził się 13 września i w wieku 13 lat zaczął grać na gitarze, proste. TH1RT3EN to również pierwszy album od czasu wydanego w 2001 roku The World Needs a Hero w tworzeniu którego udział wziął Dave Ellefson. Jeśli w Megadeth znowu jest dwóch Dave’ów, ojców założycieli bandu, to źle nie może być. No i właściwie nie jest. Z resztą jakiej trzeba determinacji i miłości do muzyki, aby przez tyle lat produkować tak doskonałe kompozycje. Album brzmi świetnie, Megadeth już nas do tego przyzwyczaił. Mamy tu masę szybkich, ciętych i niezwykle melodyjnych riffów, które bardzo sprawnie oplatają struktury rytmicznie. Solówki noszą znamiona klasycznych, brzmią bardzo przejrzyście i wpisują się idealnie w utwory. Klarowny bas nadaje kompozycją mocy, zaś największym plusem jest wysunięcie na pierwszy plan wokalu Mustaine’a, co sprawia, że trzynastki nie można pomylić z żadnym innym dziełem. Szkoda, że chłopaki nie poczynili takiego zabiegu już podczas nagrywania Endgame, ale widocznie wszystko ma swój czas. Pojedynczych utworów nie zamierzam opisywać, ponieważ zepsułbym słuchaczowi całą zabawę w skojarzenia klasycznych motywów. Naprawdę mnóstwo na tej płycie nawiązań do wcześniejszych dokonań MegaŚmierci.     
 Megadeth jest w formie, regularnie nagrywa dobre płyty, nie szuka nowości, co mnie cieszy, bo i po co udoskonalać coś, co jest już doskonałe. Od czasów niezbyt dobrego Risk z 1999 roku, każda kolejna płyta jest bardzo dobra, a czasami świetna, dlatego też moja ocena to 7/10.

Motorhead [2008] - Motorizer LP

Cztery lata temu, a dokładnie 26 sierpnia 2008roku miała miejsce premiera najlepszej w XXI wieku płyty zespołu Motorhead. Oto kila słów na temat tego zacnego dzieła.

Czasy się zmieniają, a pan wciąż jest w komisjach…  - mówił Bogusław Linda w słynnych Psach. Podobnie jest z Motorhead. Od 1975 mody w muzyce metalowej zmieniały się niczym w kalejdoskopie, zaś brytyjskie trio wciąż dostarcza nam kopiącą dupę mieszankę punk rocka i NWoBHM. 

Na dwudziestym wydawnictwie tej zasłużonej kapeli, zacnie nazwanym Motorizer, znajdujemy to, co zawsze tam było, po prostu cholernie ciężki rock’n’roll. Chociażby taki otwieracz w postaci Runaround Man, kilka uderzeń w werbel i jazda! Bas Lemmy’ego charczy i burczy nie mniej, niż sam Mr. Kilmister.  Proste, melodyjne i zapadające w pamięć riffowanie Phila Campbella daje dużo luzu, zaś Mikkey Dee osadza to w rockowo metalowym rytmie, raz po raz popisując się zgrabnym przejściem. Niby tak niewiele, a jaka satysfakcja. Teach you how to sing the blue oraz When the eagle screams to kolejne bluesowo-rockowe strzały. Wszystko to już było, każdy wie, jak ma to lecieć, a jednak wszyscy są baaardzo zadowoleni, w końcu to Motorhead.  Mamy tutaj również setną wariację na temat Ace of Spades w postaci Rock Out, wszystko na swoim miejscu, zapewne będzie to kolejny koncertowy killer , a być może potencjalny evergreen londyńskiej załogi. Po tym mamy pozorną chwilę wytchnienia w postaci siłowego bluesa, stylowo nazwanej One Short Life. Nóżka sama chodzi. Śmiem twierdzić, iż Motorizer jest najlepszym długograjem zespołu po 2000 roku, a biorę przecież pod uwagę mocarny Inferno z 2004. Zespół stawia na szybkość, darując sobie monstra w stylu Orgasmatron czy jakieś akustyczne ballady. Całość jest bardzo równa, i nosi znamiona ideału motorheadowego grania. Bardzo ciężko jest wyróżnić tutaj cokolwiek, ponieważ Motorhead zwykł dostarczać swoim fanom to, co dokładnie zamówili, żadnych zaskoczeń. W czasach, kiedy muzyczne trendy zmieniają się szybciej, aniżeli panienki Lemmy’ego, taka rock’n’rollowa stałość uczuć jest godna szacunku.
               
 Lirycznie również bez zmian, jest szorstko, z mnóstwem brytyjskiej ironii. Czasami robi się trochę poważniej, ale Lemmy w żadnym momencie nie popada w ton mentorski, co jest niewątpliwym plusem. W końcu to rock’n’roll, do cholery!
                
Jako wielkiemu fanatykowi zespołu, bardzo ciężko jest mi ocenić to wydawnictwo. Zwykłem powtarzać, iż Motorhead nie wydali nigdy słabego albumu, a wyznacznikiem mojej oceny jest głównie klimat płyty i muzyczny feeling. Tak więc stawiam to wydawnictwo półkę niżej, aniżeli Asa Pik czy Overkilla, zaś w tym samym rzędzie co Bastards czy inny Sacrifice, krok za klasyką.
Pozwolę sobie ocenić ten album. Proponuję 8/10.

Furia – Martwa Polska Jesień LP

            

            Black metal. Można go kochać lub nienawidzić, nie ma tu żadnych uczuć pośrednich. Jednakże faktem jest, iż jeśli zatopi już w tobie swe krwiożercze kły, ciężko usunąć jad, który po sobie pozostawił. Tak właśnie dzieje się w przypadku katowickiej czarno metalowej Furii. Horda prowadzone przez Nihila z Massemord narobiła nie lada zamieszania na scenie polskiej ekstremy. Wprawdzie album Martwa Polska Jesień ukazał się w roku 2007, lecz jego wznowienie z tego roku zdeterminowało mnie do podzielenia się zdaniem na temat tego niecodziennego projektu.            
            Black metal nieodłącznie kojarzy się nam z mroźną Norwegią, tudzież Skandynawią, satanizmem, drapieżnymi i surowymi riffami oraz skrzekliwym growlem. Polska Furia udowadnia, iż black obejść się może bez mrozu, fiordów i satanizmu. To, co Nihil i jego towarzysze broni zaprezentowali na tym albumie, daje dowód na potwierdzenie słów, iż metal ekstremalny w Polsce ma się lepiej, aniżeli dobrze. Uważam, że już za sam tytuł albumu Furia powinna dostać co najmniej Oskara. Na szczęście tytuł, to jedynie preludium do czarno metalowej uczty. Pierwszy z sześciu utworów – Nade mną mgła jasno oznajmia z kim, bądź też z czym będziemy mieli tu do czynienia. Zardzewiałe riffy i paranoiczna praca perkusisty wyznaczają szlak dla obłędnych partii wokalnych. Ni to growl, nie to skrzek, może chory ryk, ale wrażenie pozostawia co najmniej przekonujące. Jak na black metal mamy tu mnóstwo melodyjnych motywów, ale na pewno nie liczcie na tzw. zapamiętywalne piosenki. Szukajcie tu raczej obłędu, zguby i psychodelicznej poniekąd ekstazy, która na pewno nie daje ukojenia. Ból, to określenie chyba najlepiej odda stan osoby odpowiedzialnej za tworzenie liryków, a następnie za wokal. Dzień Czarny, Noc Czarna to już wyższa szkoła jazdy. Piekielne nuty, praca podwójnej stopy i nader bluźnierczy wyziew wokalisty nadają ton całej kompozycji. Na szczęście ta łupanka raz po raz kierszowana jest niezwykle melodyjnymi fragmentami. Krew w Kolorze Bursztynu, swoiste serce całego albumu to hymn beznadziei i wyznacznik jakości black metalowej jazdy w polskim wydaniu. Ślepych dzień, który zaczyna się najbardziej klimatycznie, jest najpewniej najsłabszym utworem z płyty, mimo to trzyma poziom. Melodia, powoli tkana z pojedynczych dźwięków, aby następnie przejść do gitarowej …furii. Jeżeli Krew w Kolorze Bursztynu jest sercem albumy, to zapewne utwór Na swym ciele historię mą piszę jawi się jako niespokojna dusza całego dzieła. Nie zagłębię się w ten kawałek, zapraszam do własnej analizy obłędu, straceńczych myśli i agonalnych polotów. Ostatnia Idzie Zima równie dobrze mogłaby mieć tytuł Koniec. Wieńcząca całe wydawnictwo kompozycja nie pozostawia ani krzty nadziei: Przed ciszą wieczną spokoju chwila, idzie martwa polska zima!
            Aż się smutno zrobiło. Martwa Polska Jesień to dzieło ponadprzeciętne. Zachwyca głównie symbioza niepokojącej melodyki z paranoicznymi, aczkolwiek poetyckimi tekstami. Smutek, zimno, żal i brak jakichkolwiek pozytywnych doznań są tu wręcz namacalne, co uwydatnia negatywny klimat płyty. Nie jest to na szczęście minusem, bo właśnie owy album nastrojem zabija, omamia i zdecydowanym, acz nostalgicznym szarpnięciem przeciąga na swoją stronę. Dla mnie projekt wybitny, ponadczasowy, idealnie grający ze smutkiem jesieni, dlatego też daję 10/10, a tymczasem mamy zimę.
9 grudnia 2011

Bloodthirst – Żądza Krwi EP (2011)

Chciałbym przypomnieć o pewnej świetnej EPce z 2011 roku. Zatem...
 
Z pomników gruz, ze świątyń popioły, a z wiary chaos… to fragment tekstu z pierwszego kawałka na płycie pt. Ofiara, który w stu procentach oddaje stan, jaki to EP po sobie pozostawia. Mistrzowie blackened thrash metalu z Bloodthirst po dwóch longplay’ach wracają z kolejną porcją gorącej smoły. Mimo, że to jedynie EP, wrażenie robi fenomenalne. Takiego intensywnego thrashu nie słyszałem od dawien dawna i nie mówię tu tylko o scenie nadwiślańskiej. Poznańskie koziołki częstują nas czterema niesamowicie zagęszczonymi kompozycjami. Nie ma tutaj mowy o intrach, rozbudowanych wstępach czy smaczkach w postaci smyków lub rozmiękczających klawiszy. Słuchacz dostaje wpierdol obuchem od samego początku. Już pierwsza Ofiara daje pokaz siły, brutalności i bezkompromisowego thrashu. Zespół zachowuje rytm i melodię taką, na jaką w tym gatunku przystało. Stos Heretyków i Przeklnij Życie obijają nam twarz z siłą młota pneumatycznego, zaś ostatnie Unicestwienie Duszy to już mocarne ciosy wyszczerbiony nożem, po prostu rozrywają. Mamy tu coś z Sodom, momentami wpływy Kreatora dają o sobie znać, lecz ciągle jest to niepodrabialny Bloodthirst. Materiał nie zwalnia ani na moment, bas szarpie, perkusja łomocze bardzo szybko, choć czasem monotonnie. Każde minimalne niedociągnięcia rekompensuje nam praca gitarzysty/wokalisty. Miażdżące, mocne riffy, blackowy wokal. Liryki ku czci rogatego na pewno przychylności kleru nie zdobędą, wręcz przeciwnie. Sam pomysł polskich tekstów uważam za dobry. Idealnie przybrudzone brzmienie, stawiają te fenomenalne wydawnictwo, pełne siarki i brutalnej, niepohamowanej agresji na szczycie piekielnego gatunku. Czekam na kolejny pełnoprawny album B-thirst, najlepiej w całości po polsku. Niech życie zdycha, niech topi się w smole….

Thrash is Back! New Wave of American Thrash Metal.

Jak zwał, tak zwał, niekoniecznie poprawnie. Błąd polega na tym, iż nowa fala thrash metalu swe źródła ma nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale jak wspomniałem, mniejsza z tym. Najważniejsze, że ta cała sprawa stała się faktem. „Thrash is back” Drodzy Państwo. Wrócił i znowu sieje chaos. Chyba mu to przeleżenie przez lata 90te wyszło na dobre, bowiem wysyp świeżych thrasherów w XXI wieku jest wręcz niesamowity. Ze względu na zaistniałą sytuację, postanowiłem przeprowadzić mały rekonesans wśród zespołów NWoATM. Na tapetę wziąłem kapele, które według mnie przodują w gatunku i naprawdę warto im się przyjrzeć, a najlepiej posłuchać. Tak więc…
            
 Nowością zapachniało już w 2000 roku, kiedy to na Florydzie uformowała się grupa Trivium. Zaczęto ją niezdarnie szufladkować, ustawiać na jednej półce z przereklamowanym Slipknotem, dostawiać do progresywnego Mastodon lub upychać w worku z napisem groove metal. Na nic się to nie zdało, grupa na początku grała niezły thrash, aby następnie osadzić się w klimatach thrash/metalcore. Obecnie zespół ma mało wspólnego z nową falą, ale zapalnikiem niewątpliwie był. Trivium w środowiskach chłopaków w katanach nie jest ceniony zbytnio za muzykę, ale raczej za to, iż doprowadził do rozprzestrzenienia się zarazy. Zarazy chlubnie zwanej thrash metalem.              
             
 Teraz mamy już rok 2012 i w gatunku rządzą zespoły, którym spokojnie możemy dokooptować  do nazw przedrostek „true”. Każdy z bandów, o których wspomnę posiada wspólny, łączący je pierwiastek, którym jest wierność old schoolowi lat 80tych. Z drugiej zaś strony, wszystkie zespoły prezentują szczyptę oryginalności, o którą, jak wiadomo bardzo trudno w omawianym gatunku.
Fueled By Fire
            
 Kiedy młodzież już konkretnie wzięła się z robienie thrashu, a było to w roku 2002, w USA powstała grupa o wielce wymownej nazwie Fueled By Fire.  Zespół tyleż solidny, co bardzo wierny swoim mistrzom, a tych należy upatrywać najpewniej w szaleńcach z Exodus lub nowojorskim Nuclear Assault. Chłopaki wydali już dwie długogrające płyty. W 2006 roku powstał bardzo klasyczny Spread The Fire, zaś w 2010 bardziej dojrzały Plunging Into Darkness. Solidna dawka agresji, lecz słychać, że zespołowi zależy również na dobrych melodiach. Polecam głównie fanom wspomnianego Exodus.
               


Violator
                W tym samym roku, co powstał wyżej wymieniony band, narodziła się jeszcze jedna metalowa formacja. Zdecydowanie bardziej agresywny, zwany następcą Sepultury brazylijski Violator. Miłośnicy szybkości i tnących riffów oprócz kraju pochodzenia z Sepulturą nic wspólnego nie mają, albowiem Violator gra czysty, ociekający adrenaliną thrash. Chemical Assault wydali w 2007, zaś popisowy Annihilation Process światło dzienne ujrzał w połowie 2010 roku. Szybkość i agresja to dla Violator priorytety, melodii zaś niewiele, a powietrza w kompozycjach jeszcze mniej. Duszne i zagęszczone dźwięki, zapewne będzie to ich wizytówka w przyszłości. Polecam.
Evile
                 
                     Jeśli o agresji mowa, nie mogę nie wspomnieć o zabójczym Evile. Młodzi Brytyjczycy pokazali już swoje, a dzięki temu mają za sobą supportowanie takich gigantów, jak chociażby Metallica, Sepultura czy Testament. Ależ moc bije z ich kompozycji. Niesamowita szybkość i wszędobylska agresja to jasny manifest: wychowaliśmy się na Slayer. Momentami nawet wokalista brzmi identycznie, jak krzykacz Araya. Sprawdźcie na ten przykład kawałek Thrasher z płyty Enter The Grave. Zespół ma muzykę Slayera wpisaną w kod genetyczny i wcale nie mówię tu o pustym plagiacie. Obecnie chyba najmocniejszy przedstawiciel sceny NWoATM. Grupa ma dwa albumy na koncie, a lada dzień ukaże się ich trzeci LP, zapewne zniszczy niejednego słuchacza.
               
Bonded By Blood
            Ostatni z czołówki Nowej Fali to mój ulubiony Bonded By Blood. Grupa pochodzi z Kalifornii, a więc przesiąknięta jest najprawdziwszym thrashem od urodzenia, a sama jej nazwa daje nam tego świadectwo. Świetne jest to, że Bonded By Blood, najlepiej z całej wymienionej czwórki, potrafi  wypośrodkować melodię wraz z ciężarem. Wypadkowa ich muzyki to niewątpliwie Exodus oraz stara Metallica, ale momentami sposób budowania riffów kojarzy mi się z również z Megadeth. Godny uwagi jest również wokalista, który często brzmi jak Bobby Blitz. Polecam fanom chłosty z Bay Area, nowojorskiego h/c tu nie uświadczycie.
                 

             Wyżej wymienionych uważam za świetlaną przyszłość sceny thrash metalowej na świecie. Polecam wszystkim metalowcom, te zespoły, to świadectwo, iż metal ma się bardzo dobrze. Poniżej zamieszczam linki do wybranych utworów Fueled By Fire, Violator, Evile oraz Bonded By Blood

poniedziałek, 2 lipca 2012

Niepodrabialni


27 lipca na Stadionie Miejskim we Wrocławiu wystąpi zespół Queen. Dla tych, którzy są na bieżąco oczywisty jest fakt, iż zespół zagra bez swojego jedynego i niepowtarzalnego wokalisty - Freddy'ego Mercury'ego. Freddy po prostu od 21 lat nie żyje. Ale to chyba nic, ponieważ zespół przygarnął pod swoje królewskie skrzydła gwiazdkę jednego z zagranicznych talent show - Adama Lamberta. Vice mistrz programu American Idol zaśpiewa wraz z Queen wszystkie największe hity zespołu.

Teraz taka mała dygresja: Ian Curtis, wokalista (oczywiście jedyny i niepowtarzalny) post punkowego Joy Division, powiesił się na sznurze do suszenia bielizny po ówcześniejszym obejrzeniu Stroszka i odsłuchaniu płyty Iggy'ego Popa The Idiot. Uczynił to w przeddzień wyjazdu zespołu na pierwsze międzynarodowe tournee po USA, co zapewne wiązało się z rozpoczęciem wielkiej kariery. Nic z tego niestety nie wyszyło, jednakże pozostali członkowie zespołu z szacunku do Iana i samych siebie nie ciągnęli sprawy Joy Division dalej. Powstali z popiołów pod postacią zespołu New Order. Bez odcinania kuponów, dorabiania kasy, za to z pełnym szacunkiem.

Teraz najważniejsze. Nie mogę się już doczekać, kiedy przyjedzie do nas Nirvana z Kurtem Nilsenem na wokalu. Możliwe jest też to, że Dave Grohl, słynący z umiejętności bębnienia i śpiewania jednocześnie, odegra również partie gitarowe Kurta Cobaina. Dobrze by się stało, gdyby Kerry King lub Mr. Wylde wrócili jak zastępcy Dimebag'a Darella. Oczywiście jako Pantera. Zainteresowanie byłoby ogromne, a kasa z koncertu, jak wiadomo, przyda się. Myślę jeszcze, któż mógłby reaktywować kapelę Death, ale Chuck'a Schuldinera nie da się chyba podrobić. Chociaż może Nergal? Kto wie.

Nie ma drugiego Kurta Cobaina. Nie ma też Lennona, Presleya, ani nie ma Morrisona. Nigdy ich już nie będzie i nikt nie jest w stanie ich podrobić. Każda próba zastąpienia tych wielkich kimś innym to skok na kasę, w najlepszym wypadku na emocję fanów. Na niczym nie gra się lepiej, niż na emocjach, a Freddy wiedział o tym najlepiej. Dlatego nikt nigdy go nie zastąpi, ani nie podrobi.

Animozje do własnych talentów


- Czuję, że się uwsteczniłem - oznajmił Lars Ulrich. - Zdarza się, że nie mogę już zagrać czegoś, co wcześniej przychodziło mi z łatwością. Prawda jest jednak taka, że nie ćwiczę regularnie. Gram bardziej po to, aby pozostać w formie, ale nie robię nic, aby być coraz lepszym perkusistą.

No to się chłopak szybko zorientował. Nawet czuje, że się uwstecznił, a to ci dopiero. Otóż cofanie się w rozwoju tego słynnego muzyka trwa juz około 20 lat. Metallica z roku na rok gra coraz gorsze koncerty, przygnębiająco nierówne, słabiutkie technicznie. Gwiazdą jednakże wciąż są topową. Kultowy status też spokojnie można im przypisać. Dodatkowo oddać im trzeba, że są bardzo, ale to bardzo konsekwentni. James Hetfield stracił głos przy okazji Czarnego Albumu, a może nawet przed nim. Chociaż niektórzy twierdzą, że dopiero Garage Inc. tak wykończyło struny głosowe lidera Metalliki. Faktem jest, że śpiewać nie daje już rady. Gdzieś koło roku 2004, czyli po premierze St. Anger szanowny uczeń Joe Satrianiego - Kirk Hammet przestał odróżniać swoje solówki. Ponad to mylił się niesamowicie, nie trafiał w odpowiednie dźwięki, a na domiar złego - nie trzymał równego tempa. No i na koniec bohater, wyżej wymieniony Pan Lars Ulrich. Założyciel zespołu i główna gwiazda metallikowego festiwalu pt. Staczanie się po równi pochyłej w otchłań bylejakości ku ogromnej uciesze Dave'a Mustaine'a. Co w takim razie stanie się z zespołem, kiedy Rob Trujillo zapomni jak udaje się małpi chód? Będzie trzeba nagrać płytę z Madonną czy inną zGagą, a następnie poszukać ciepłych, dobrze płatnych posadek. Granie po to, aby jedynie utrzymać formę nie wystarczy, konkurencja nie śpi.

Szczerze wątpię


Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy... Najwyraźniej Danuta Rinn już w 1975 roku wiedziała, to czego ja dowiaduję się raptem od kilku lat. Gdzie, do cholery, ci wielcy?! Czy już jesteśmy skazani na dożywocie nijakości i stanów średnich? Czy czeka nas jeszcze jakaś muzyczna rewolucja, która obrodzi zespołami nietuzinkowymi? Takimi, które złamią konwencję, pchną gatunek dalej lub w najlepszym wypadku wymyślą całkiem nowy? Szczerze wątpię.

The Beatles to było coś. Mimo, że urodziłem się jakieś cztery muzyczne epoki po beatlemanii, to lekcje odrobiłem sumiennie. Czwórka z Liverpoolu nie miała sobie równych, to byli herosi. Później wielkie lata hard rocka podarowały swoim fanom takie gwiazdy jak nieodżałowany Led Zeppelin, mroczny Black Sabbath i oczywiście Deep Purple. Gdzieś z boku powoli rozkwitały kangury z AC/DC. Piękne czasy, wielcy artyści rockowi. Później Iron Maiden i cała fala nowego brytyjskiego heavy na czele z Motorhead i Judas Priest. Zaraz potem fantastyczna Metallica i depczący jej po piętach Slayer wraz z Megadeth. Bardziej rockowe stadiony wypełniali bogowie z Guns'n'Roses, miliony sprzedanych płyt, wielkie koncerty. Jeszcze tylko Nirvana w latach 90tych, może odświeżający Rage Against The Machine i koniec, nic poza tym. Nikt więcej nie dostał etykietki rewolucjonisty, przodownika gatunku. Chciałbym dokooptować do wyżej wymienionego zestawu jeszcze System of a Down, ale to chyba wciąż nie ta pora, chłopaki powinni grać znowu razem i pokazać światu, że są ostatnimi z bogów chodzących po ziemi. Z pełną premedytacją nie ująłem w tym apodyktycznym i smutnym wpisie dwóch epok. Mam na myśli death i black metal, które to od zawsze chodziły swoimi ścieżkami i nowatorów oraz mistrzów gatunku miały wielu. Z kolei czasy przedbeatlesowe to jest totalna abstrakcja. Nazwiska, takie jak Elvis Presley, Little Richard, Jerry Lee Lewis czy Chuck Berry są dla mnie tak odległe i cudownie niedoścignione, że traktuję je jak swego rodzaju legendy, które mogą funkcjonować jedynie na poziomie wspomnień i zdartych winyli.

Ostatnio, popijając z kolegą piwo, zdzieraliśmy ostatnie łachy z zespołu Slipknot. Wytykaliśmy niedoskonałości i natrącaliśmy się z amuzykalności tej pseudo metalowej gwiazdki. Kolega pod koniec tylko dorzucił, że jedyna opcja, żeby ich nie wydziedziczać z gatunku, to fakt, że zespół wyprzedził epokę, a my jeszcze tego nie kumamy. Szczerze w to wątpię.

niedziela, 1 lipca 2012

Ciężkie czasy

Wczoraj zamknęliśmy pierwszą połowę tego roku. Kilka ciekawych płytek już pojawiło się w moim odtwarzaczu. Malutka część z nich została, jednakże zdecydowana większość wyleciała bezpowrotnie. Oczywiście ze względu na wątpliwą jakość prezentowanej przezeń muzyki. Tak więc rozprawiać nie ma o tym najmniejszego sensu. Co do muzyki konkretnej, wybitnej lub po prostu dobrej myślę, że najwyższa pora już wspomnieć coś o takowej.
Ostanie sześć miesięcy dało nam w pierwszej kolejności fenomenalne wydawnictwo Overkilla pt. The Electric Age. Płyta w całej swojej rozciągłości nad wyraz elektryczna, energetyczna i diabeł wie jeszcze jaka, ale po prostu świetna. Kopiąca bezpardonowo w podbrzusze, przeżuwająca słuchacza i wypluwająca go. Cały zespół radzi sobie świetnie w tych bezthrashowych czasach. Bobby, D.D. i spółka na pewno tempa nie zwalniają, ponieważ kilka dni temu dopiekli jeszcze nową EPką z dwoma premierowymi utworami. Miód na serce fana.
Accept ze swoim Stalingradem nie przeskoczył poziomu poprzedniej płyty, ale i tak jest dobrze. Wyróżnia się na tle tych wszystkich szarości. Do walki o palmę pierwszeństwa o metalową płytę roku włącza się Testament, którego nowy album ukaże się 27 lipca. Zobaczymy cóż to za ustrojstwo. Po singlu, którego już można posłuchać na YT spodziewać się trzeba potężnego dzieła, ale mam dziwne przeczucie, że Overkilla nie sięgną.
Mniej metalowo, ale jak najbardziej jakościowo zaprezentował się nam Jack White. Jego pierwsze solowe wydawnictwo pt. Blunderbuss jest kwintesencją rockowej żywiołowości. Mamy moc, surowe brzmienie i mnóstwo gatunkowych smaczków. Po prostu cały Pan White.
Nad większością pozostałych płyt nie siądę, ponieważ wszcząłem protest odnośnie pojawiania się coraz mniejszej ilości dobrej muzyki. Sześć miechów wyczekiwania, nadziei i nic, raptem trzy, może cztery wybitne płyty. Aż dziw bierze, że nie ma nic chociażby średniego, prawie dobrego... albo dzieło albo mizeria. Nie zgadzam się na to. W ramach protestu nie słucham na razie Robaków Luxtorpedy, bo pewnie dają radę i oczekuję na coś więcej w drugiej połowie tego roku. Swoją drogą ponoć ostatniego dla ludzkości, więc tym bardziej bierze człowieka dziwota, że ci od szatana i jego muzyki nie wykrzesali co najmniej 50 minut dobrego metalu. Ciężkie to czasy...