środa, 17 października 2012

Świętej Pamięci Polska Piłka Nożna



Podobnym nagłówkiem został niegdyś oparzony jeden z numerów tygodnika "Piłka Nożna". Przed kilku laty odnosiło się to do korupcyjnych zawirowań nad Wisłą oraz porażek polskich klubów we wstępnych rundach eliminacyjnych europejskich pucharów. Obecnie to negatywne, acz zgrabne stwierdzenie wciąż jest na czasie.

Dla Polaków piłkarskie emocje już opadły, mimo, że Mistrzostwa Europy 2012 dopiero docierają do półmetka. Teraz czas na emocje bardziej polskie. Żal, złość, a także szukanie winnych i wylewanie nań jadu. Reprezentacja biało-czerwonych odpadła z najważniejszego turnieju w jakim mogła wystąpić w najbliższym czasie. Odpadła w sposób żenujący. Niby było nieźle, wszak nie przegraliśmy pierwszych dwóch potyczek. Jak nigdy, szło całkiem nieźle. No właśnie, boli określenie NIEŹLE. Czy kiedyś może być DOBRZE? Na poprzednich turniejach chociaż mecz o honor wygrywaliśmy. Teraz honor został w szatni.

Nie mam pretensji do trenera Smudy, z resztą robił to co mógł, aby wygrać. Po prostu Pan Franciszek nie jest Panem Hiddinkiem czy nawet Panem Biliciem, skądinąd świetnym trenerem. Śmiem twierdzić, że mecze, bo to nie tylko ten z Czechami nie zostały wygrane ze względu na głowy piłkarzy. Chłopaki pękali na boisku po każdym nieudanym zagraniu. Nie mieli do kogo podawać piłek. Bali się odpowiedzialności. Przy pozornie niezłym wyniku z drużyną Rosji, miałem wrażenie, że nasi piłkarze najchętniej to w ogóle nie wyszliby z szatni. Zawodnicy Smudy wyglądali przy reprezentantach Federacji jak biedniejsi kuzyni. Spuszczone głowy, przyciszone głosy. Raz po raz ktoś próbował pokazać charakter, ale to zdecydowanie za mało.

Sądzę, że tego w pierwszej kolejności można się teraz czepiać, a w przyszłości wymagać - zaangażowania. Tak jest z naszym sportem narodowym od dawna, jesteśmy mistrzami dmuchania ogromnego balonu, który zawsze pęka z wielkim hukiem. Rokrocznie kończy się na szansach, później na nadziejach w efekcie czego docieramy do kłótni i sporów. Polska piłka nożna świetnie wpisuje się w najistotniejsze cechy naszej historii. Po takich, kolejnych już mistrzostwach, po następnym braku awansu do Ligi Mistrzów mam wrażenie, że żaden inny naród nie przeżył tylu zawodów w sporcie co Polska. Nasz futbol od tylu już dekad jest w ciągłej agonii, coraz bliżej mu do śmierci, czyli definitywnego spadku do drugiej pięćdziesiątki światowych drużyn. W tym przekonaniu utwierdzili mnie biało-czerwoni przy okazji meczu z Czechami. Szkoda tylko, że nie powalczyli.

Nowe Brzmienie Kultu – relacja z koncertu




Radio Wrocław po raz kolejny spisało się na piątkę. Co tam Eska Rock czy inne Roxy. Radio Wrocław, za to co z dniem wczorajszym zorganizowało, zasłużyło na miano najlepszego rockowego radia. Bo właśnie muzyka rockowa stanowi wspólny mianownik koncertu na Wyspie Słodowej.
Świetna organizacja
Nie ma co się silić na wyszukane wstępy, po prostu koncert był świetny pod każdym względem. Perfekcyjna organizacja, dużo przestrzeni, łatwe wejścia… i brak nadgorliwych ochroniarzy, co regułą na Wyspie nie jest. Od sobotniego ranka były obawy odnośnie pogody, ale ta dopisała w stopniu równym, jak publika i forma zespołów.

Nowe brzmienia

Snake Charmer, The Floorators, Trzynasta w Samo Południe, Lady Perfect, Behavior oraz Fairy Tale Show – to wczorajsi bohaterowie, który zmierzyli się z twórczością legendarnego Kazika i jego Kultu. Nie sposób było spamiętać, kto co zagrał i w jakim aranżu. Faktem jest, że wyróżniły się zespoły hołdujące amerykańskiej szkole rock’n’rolla, czy też hard rocka, czyli Snake Charmer oraz The Floorators. Swoje wersje utworów Kultu zagrali z wykopem i rockowym pazurem, a własne kompozycje, to już była wyższa szkoła tzw. muzyki rozrywkowej. Bardzo to wszystko dobrze „siedziało”, zarówno brzmieniowo (czysty, klarowny dźwięk, dobrze słyszalne wokale, jak i muzycznym klimatem. Dobre koncerty zagrały też Lady Perfect i Behavior. Można by odnieść wrażenie, iż zespół Trzynasta w Samo Południe nie pokazał wszystkiego, co potrafi, byli jacyś tacy schowani.

Król jest tylko jeden

O ile od początku koncertu nie brakowało wiary pod sceną, tak w momencie wejścia Pana Kazimierza i jego świty pojawiło się dwa, może trzy razy więcej zainteresowanych słuchaczy. Tutaj wszystko już było jasne, perfekcyjny każdy dźwięk. Trzy dekady na scenie robią swoje. Powiedzieć, że zaczęli od hitu, przeboju, czy też na takowym skończyli, byłoby to przekłamanie, wszak Kult zagrał same hity, evergreeny, od początku, aż po bisy. Jest coś magicznego w tym zespole. Wyspa Słodowa też miała w tym całym klimacie swój udział. Klawisze Janusza Grudzińskiego niesamowicie pięknie wybrzmiewały pod koniec większości utworów. Sekcja dęta, jak to w przypadku Kultu jest od zawsze, wyznacza polskie standardy takiego grania, zero zastrzeżeń. Dziewczyna bez zęba na przedzie, bisowy Baranek, Marysia z nowej płyty, tudzież Idiota Stąd, nieśmiertelna Polska i wiele, wiele innych, idealna sztuka w wykonaniu kultowego zespołu. Nie ma mowy o przypadku, Kult jest jak wino, im starszy tym lepiej smakuje, a ponad to nigdy nie zawodzi. Jednym słowem – udany gig.

Będą pamiątki z masakry


3850 – to tytuł najnowszego wydawnictwa grupy Lipali, które promowane jest singlem Pamiątki z masakry. Taką samą nazwę nosi również trasa koncertowa, w ramach której Lipali zawita do Wrocławia. Zespół prowadzony przez wokalistę Illusion – Tomka Lipę Lipnickiego, zagra u nas 19 października w klubie Alibi.

Nowy początek

Kiedy w 1999 roku rozpadł się legendarny Illusion, Lipa wręcz z marszu założył nowy projekt, właśnie Lipali. Początkowo było to przedsięwzięcie solowe, jedynie z wykorzystaniem muzyków sesyjnych. Tak powstał pierwszy album pt. Li-pa-li. Wraz z nadejściem roku 2003, projekt przemianował się na żywy zespół z regularnym składem, który, oprócz Lipy do dziś stanowią Adrian Kulik na basie oraz Łukasz Jeleniewski na instrumentach perkusyjnych. Rok 2004, wtedy wydana zostaje płyta „prawdziwego” Lipali, która zatytułowana jest Pi, a wraz z nią pojawia się pierwszy rozpoznawalny utwór zespołu – Niezatapialni. Lata 2007 – płyta Bloo oraz 2009 – album Trio, od tego czasu mamy do czynienia z jedną ze współczesnych gwiazd polskiego rocka. Hity takie, jak Jeżozwierz, Barykady, Upadam czy świetny cover Republiki – Biała Flaga, nie schodzą z playlist rozgłośni radiowych w całym kraju. Niektóre z wydawnictw zostały docenione i wyróżnione nominacjami do Fryderyków.

3850

Wrocławski koncert będzie pierwszym, otwierającym całą trasę występem. Oczywistym jest, że zespół położy nacisk głównie na utwory z płyty 3850, która już doczekała się niezłej promocji. Sama ESKA Rock kilkanaście razy dziennie wypuszcza w eter singiel zespołu. Teledysk do Pamiątek z masakry transmitowany jest niemal co godzinę w Rabel TV, a płyta, jako całość znajduje się obecnie na 20 miejscu Oficjalnej Listy Sprzedaży w Polsce i ciągle idzie do góry.

Tour

Starsi fani, znający Lipę jeszcze z Illusion, wiedzą, że jest to nad wyraz aktywna bestia koncertowa i wysiedzieć bez grania ten pan za długo nie potrafi. Takiego też podejścia możemy się spodziewać 19 października w klubie Alibi. Mocne rockowe riffy, osadzone w dobrze zgranej sekcji rytmicznej zadowolą każdego fana ciężkiego rocka. Charakterystycznej chrypy i nietuzinkowych tekstów lidera grupy – Tomka Lipnickiego przedstawiać nie trzeba. Nową płytę, jako sam album gorąco polecam, ale jeszcze cieplej proponuję zobaczyć Lipali na żywo.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Film 'Warning: Parental Advisory'

Film pt. Warning: Parental Advisory jest obrazem fabularno-dokumentalnym z 2002 roku, wyprodukowanym w Stanach Zjednoczonych. Dzieło w dosyć humorystyczny sposób przedstawia spór dwóch wrogich obozów o słuszność wydawania albumów muzycznych, zawierających wulgarną treść. Cała batalia faktycznie rozegrała się w 1985 roku. Jasną stronę tego konfliktu reprezentują ówczesne żony amerykańskich senatorów, zaś oskarżonymi stają się muzycy rockowi, m.in. Frank Zappa oraz lider Twisted Sisters Dee Snider. Tipper Gore, żona polityka, Ala Gore’a przewodniczy zorganizowanej grupie matek, zwanej PMRC (Parents Music Resource Center), która pragnie wycofania ze sprzedaży rockowych płyt, zawierających obraźliwe liryki. Obrońcą muzyków  jest prawnik Charlie Burner, fan muzyki rockowej.                                                                                                                                                      
 Produkcja, chociaż wątpliwej jakości artystycznej, porusza wielce ciekawy temat i ukazuje go w sposób nietuzinkowy, z lekką dozą humoru, z zachowaniem faktów. Od początku filmu widać jednak, że reżyser trzyma z rockowymi gwiazdami. Obraz jest ukazany od strony muzycznej społeczności  i  to przez pryzmat charyzmatycznego Franka Zappy i lekkoducha Dee Snidera. Przedstawia rozwój sytuacji oraz ostateczny proces sądowy. Każda ze stron daje pod sąd swoje argumenty. PMRC jest pewne zwycięstwa, nie docenia pozornie głupkowatych muzyków, szczególnie front mana Twisted Sisters.                                                                                                                                              

Finalnie, proces rozchodzi się po kościach. Otóż muzycy wciąż mają możliwość tworzenia wulgarnych treści, jeśli zechcą, zaś PMRC zostało udobruchane wprowadzeniem naklejek z ostrzeżeniami, które mają znajdować się na płytach.                                                                                         
Historia przedstawiona w filmie jest tylko pewnym punktem zaczepnym, od którego należy rozpocząć własną refleksję na temat treści słownej w muzyce. Żony senatorów zaatakowały branżę muzyczną pod pretekstem ochrony własnych dzieci. Jednakże uważam, że każdy artysta powinien mieć wolność  twórczą. Protekcja jest zbędna, ponieważ każdy ma prawo słuchać tego, co mu się podoba, a jeśli rodzice chcą chronić własne dzieci, wystarczy, że sami przesłuchają płytę, zanim kupią ją swojej pociesze.                                                                                                                                                                Film przekazuje jeszcze jedną  ważną prawdę. Muzycy, którzy postanowili walczyć w sądzie byli niesamowicie zdeterminowani, by ocalić rock’n’roll. Bronili czegoś, co kochają. W pewnym sensie dali nam przykład, pokazali za co warto się bić. To do wszystkich, którzy mają muzykę rockową w sercu. Warto stanąć naprzeciw komercji, sztuczności i fałszu, by ocalić szczerość, wiarygodność i rock’n’roll.

Overkill w Katowicach, Testament w Krakowie !!!

Wielka czwórka thrashu w Polsce? Z podstarzałą Metalliką? Mało twórczym Anthraxem i zmęczonymi Slayer i Megadeth? To aż taki rarytas był?! Pewnie, że nie, rarytas będzie jesienią tego roku! Dwa najpotężniejsze obecnie zespoły thrashowe zawitają do Polski. 

14 października w katowickim Mega Clubie niemałych zniszczeń dokona nowojorski Overkill. Załoga prowadzona przez D.D Verniego i Bobby'ego Blitza promuje swój najnowszy krążek pt. The Electric Age. Nieco miesiąc później z podobnym, destrukcyjnym zamiarem, Kraków nawiedzi Testament. Oczywiście z Alex'em Skolnick'iem i Chuck'iem Billym na pokładzie. Amerykanie również promują swoje najnowsze dzieło pt. Dark Roots of Earth. To, co łączy oba zespoły, to niesamowita forma koncertowa i twórcza prezentowana w ostatnich latach przez wyżej wymienionych. Dodatkowo obie kapele nagrały swoje najlepsze płyty od wielu lat. Można być pewnym, że frekwencja dopisze, bilety znikną bardzo szybko, a same koncerty nie pozostawią nikogo obojętnym. Zarówno Testament, jak i (tym bardziej) Overkill jeńców nie biorą. Thrash 'till death!




poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Angelus Apatrida

Niebawem mogą stać się najjaśniejszą gwiazdą odrodzonej thrash metalowej sceny na świecie. Póki co, dzielą i rządzą w Hiszpanii, a po podpisaniu kontraktu z dużą wytwórnią Century Media szykują się do zamachu na Europę. Thrashowa petarda z Albacete, promuje swój trzeci długogrający album "The Call". Mistrzowskie wyczucie megadeth'owej melodii i kreatorowej agresji. Takie podejście do swojej sztuki, może wywindować Anioła Bezpaństwowca na szczyty metalowego Olimpu. Przed Państwem - Angelus Apatrida.


środa, 4 lipca 2012

Lou Reed & Metallica – Lulu vs. Megadeth – TH1RT3EN




              


 Metallica vs. Megadeth







1 listopada 2011 roku oba zespoły wydały swoje najnowsze albumy długogrające. Ekipa dowodzona przez Rudego wypuściła wysokiej jakości mieszankę melodyjnego i drapieżnego thrashu, zaś Czterej Jeźdźcy, wspomagani przez rockowego weterana Lou Reeda, pokazali światu awangardowy projekt, który ponoć ma łączyć wściekłe partie Reeda z mocą Master of Puppets. Jak wyszło, zaraz się przekonacie.

Multiplatynowa Metallica, podejmując konspirację ze starym art rockowym wygą zaryzykowała wiele. Czy się opłacało? Ciężko powiedzieć, wszak zespół u prawdziwych metali spalony jest już od około 1992 roku, jak nie wcześniej. Z drugiej strony, nie mieli wiele do stracenia. Prawda jest taka, że Metallica ma zdecydowanie midasowe właściwości, a więc sprzeda wszystko co opatrzy swoim logiem. Nawet jeśli miałby to być zbiór coverów Britney Spears. Niestety na sprzedaży kończą się owe cudowne umiejętności, albowiem płyta Lulu (tak, wiem, świetny tytuł) to , aby brzydko nie powiedzieć, gówno zapakowane w iście złoty papierek. Zlepek riffów, które rzekomo mają kosić niczym Disposable Heroes, czy inne Battery, nadaje tło do bełkotów Reeda. Aranże skomponowane przez Lou do sztuki teatralnej zostały nagranie przez Metallikę, o co tu cholera chodzi?! Jeśli na Death Magnetic zawiodłem się i miałem mdłości, to na Lulu rzygam już pełną gębą. Sorry, ale dla mnie to pewniak na gniota 2011 roku i przedostatni gwóźdź do metallikowej trumny. Ostatnim będzie następna płyta, zapewne pełna „czadu”, miażdżących riffów i tego wszystkiego, czym napawaliśmy się przy okazji Ride The Lightining i Master of Puppets. Szkoda tylko, że te pomnikowe dzieła, Metallica stworzyła ponad 25 lat temu. Obecnie jest jedynie maszynką do robienia pieniędzy, a w myśl za tym, uważam, iż awangardowa ze wszech miar Lulu sprzedawać się będzie lepiej, niż dobrze. Rzecz w tym, że nikt rzeczywiście tej płyty nie „kupi”. Pieniądze za nią zapłaci, owszem, ale w pamięci jej nie pozostawi. Parafrazując tytuł jednego z wczesnych albumów Megadeth, skądinąd świetnego - Lulu Sells…But Who’s Buying? Moja ocena 2/10. Daję ”dwójkę” z szacunku dla tego fenomenalnego niegdyś zespołu.
               
No i dobrze, że jesteśmy już przy Megadeth. Zmieniamy sposób myślenia, albowiem tutaj muzyka funkcjonuje na zupełnie innym poziomie, w innym wymiarze chciałoby się rzec. Nie myślimy o listach sprzedaży, o tym, kogo zaangażowano do projektu nad płytą, okładką, czy James mocno się kłócił z Larsem, a może Kirk ma kolejne dziecko i nagrania w kwaterze głównej się opóźniły. Nie, tu chodzi o muzykę, o najczystszy w świecie kawał gorącego metalu. Tytuł albumu - TH1RT3EN, czyli trzynaście. Etymologię rozszyfrowujemy nader szybko. Jest to trzynaste studyjne wydawnictwo załogi Rudego, dodatkowo Dave urodził się 13 września i w wieku 13 lat zaczął grać na gitarze, proste. TH1RT3EN to również pierwszy album od czasu wydanego w 2001 roku The World Needs a Hero w tworzeniu którego udział wziął Dave Ellefson. Jeśli w Megadeth znowu jest dwóch Dave’ów, ojców założycieli bandu, to źle nie może być. No i właściwie nie jest. Z resztą jakiej trzeba determinacji i miłości do muzyki, aby przez tyle lat produkować tak doskonałe kompozycje. Album brzmi świetnie, Megadeth już nas do tego przyzwyczaił. Mamy tu masę szybkich, ciętych i niezwykle melodyjnych riffów, które bardzo sprawnie oplatają struktury rytmicznie. Solówki noszą znamiona klasycznych, brzmią bardzo przejrzyście i wpisują się idealnie w utwory. Klarowny bas nadaje kompozycją mocy, zaś największym plusem jest wysunięcie na pierwszy plan wokalu Mustaine’a, co sprawia, że trzynastki nie można pomylić z żadnym innym dziełem. Szkoda, że chłopaki nie poczynili takiego zabiegu już podczas nagrywania Endgame, ale widocznie wszystko ma swój czas. Pojedynczych utworów nie zamierzam opisywać, ponieważ zepsułbym słuchaczowi całą zabawę w skojarzenia klasycznych motywów. Naprawdę mnóstwo na tej płycie nawiązań do wcześniejszych dokonań MegaŚmierci.     
 Megadeth jest w formie, regularnie nagrywa dobre płyty, nie szuka nowości, co mnie cieszy, bo i po co udoskonalać coś, co jest już doskonałe. Od czasów niezbyt dobrego Risk z 1999 roku, każda kolejna płyta jest bardzo dobra, a czasami świetna, dlatego też moja ocena to 7/10.

Motorhead [2008] - Motorizer LP

Cztery lata temu, a dokładnie 26 sierpnia 2008roku miała miejsce premiera najlepszej w XXI wieku płyty zespołu Motorhead. Oto kila słów na temat tego zacnego dzieła.

Czasy się zmieniają, a pan wciąż jest w komisjach…  - mówił Bogusław Linda w słynnych Psach. Podobnie jest z Motorhead. Od 1975 mody w muzyce metalowej zmieniały się niczym w kalejdoskopie, zaś brytyjskie trio wciąż dostarcza nam kopiącą dupę mieszankę punk rocka i NWoBHM. 

Na dwudziestym wydawnictwie tej zasłużonej kapeli, zacnie nazwanym Motorizer, znajdujemy to, co zawsze tam było, po prostu cholernie ciężki rock’n’roll. Chociażby taki otwieracz w postaci Runaround Man, kilka uderzeń w werbel i jazda! Bas Lemmy’ego charczy i burczy nie mniej, niż sam Mr. Kilmister.  Proste, melodyjne i zapadające w pamięć riffowanie Phila Campbella daje dużo luzu, zaś Mikkey Dee osadza to w rockowo metalowym rytmie, raz po raz popisując się zgrabnym przejściem. Niby tak niewiele, a jaka satysfakcja. Teach you how to sing the blue oraz When the eagle screams to kolejne bluesowo-rockowe strzały. Wszystko to już było, każdy wie, jak ma to lecieć, a jednak wszyscy są baaardzo zadowoleni, w końcu to Motorhead.  Mamy tutaj również setną wariację na temat Ace of Spades w postaci Rock Out, wszystko na swoim miejscu, zapewne będzie to kolejny koncertowy killer , a być może potencjalny evergreen londyńskiej załogi. Po tym mamy pozorną chwilę wytchnienia w postaci siłowego bluesa, stylowo nazwanej One Short Life. Nóżka sama chodzi. Śmiem twierdzić, iż Motorizer jest najlepszym długograjem zespołu po 2000 roku, a biorę przecież pod uwagę mocarny Inferno z 2004. Zespół stawia na szybkość, darując sobie monstra w stylu Orgasmatron czy jakieś akustyczne ballady. Całość jest bardzo równa, i nosi znamiona ideału motorheadowego grania. Bardzo ciężko jest wyróżnić tutaj cokolwiek, ponieważ Motorhead zwykł dostarczać swoim fanom to, co dokładnie zamówili, żadnych zaskoczeń. W czasach, kiedy muzyczne trendy zmieniają się szybciej, aniżeli panienki Lemmy’ego, taka rock’n’rollowa stałość uczuć jest godna szacunku.
               
 Lirycznie również bez zmian, jest szorstko, z mnóstwem brytyjskiej ironii. Czasami robi się trochę poważniej, ale Lemmy w żadnym momencie nie popada w ton mentorski, co jest niewątpliwym plusem. W końcu to rock’n’roll, do cholery!
                
Jako wielkiemu fanatykowi zespołu, bardzo ciężko jest mi ocenić to wydawnictwo. Zwykłem powtarzać, iż Motorhead nie wydali nigdy słabego albumu, a wyznacznikiem mojej oceny jest głównie klimat płyty i muzyczny feeling. Tak więc stawiam to wydawnictwo półkę niżej, aniżeli Asa Pik czy Overkilla, zaś w tym samym rzędzie co Bastards czy inny Sacrifice, krok za klasyką.
Pozwolę sobie ocenić ten album. Proponuję 8/10.

Furia – Martwa Polska Jesień LP

            

            Black metal. Można go kochać lub nienawidzić, nie ma tu żadnych uczuć pośrednich. Jednakże faktem jest, iż jeśli zatopi już w tobie swe krwiożercze kły, ciężko usunąć jad, który po sobie pozostawił. Tak właśnie dzieje się w przypadku katowickiej czarno metalowej Furii. Horda prowadzone przez Nihila z Massemord narobiła nie lada zamieszania na scenie polskiej ekstremy. Wprawdzie album Martwa Polska Jesień ukazał się w roku 2007, lecz jego wznowienie z tego roku zdeterminowało mnie do podzielenia się zdaniem na temat tego niecodziennego projektu.            
            Black metal nieodłącznie kojarzy się nam z mroźną Norwegią, tudzież Skandynawią, satanizmem, drapieżnymi i surowymi riffami oraz skrzekliwym growlem. Polska Furia udowadnia, iż black obejść się może bez mrozu, fiordów i satanizmu. To, co Nihil i jego towarzysze broni zaprezentowali na tym albumie, daje dowód na potwierdzenie słów, iż metal ekstremalny w Polsce ma się lepiej, aniżeli dobrze. Uważam, że już za sam tytuł albumu Furia powinna dostać co najmniej Oskara. Na szczęście tytuł, to jedynie preludium do czarno metalowej uczty. Pierwszy z sześciu utworów – Nade mną mgła jasno oznajmia z kim, bądź też z czym będziemy mieli tu do czynienia. Zardzewiałe riffy i paranoiczna praca perkusisty wyznaczają szlak dla obłędnych partii wokalnych. Ni to growl, nie to skrzek, może chory ryk, ale wrażenie pozostawia co najmniej przekonujące. Jak na black metal mamy tu mnóstwo melodyjnych motywów, ale na pewno nie liczcie na tzw. zapamiętywalne piosenki. Szukajcie tu raczej obłędu, zguby i psychodelicznej poniekąd ekstazy, która na pewno nie daje ukojenia. Ból, to określenie chyba najlepiej odda stan osoby odpowiedzialnej za tworzenie liryków, a następnie za wokal. Dzień Czarny, Noc Czarna to już wyższa szkoła jazdy. Piekielne nuty, praca podwójnej stopy i nader bluźnierczy wyziew wokalisty nadają ton całej kompozycji. Na szczęście ta łupanka raz po raz kierszowana jest niezwykle melodyjnymi fragmentami. Krew w Kolorze Bursztynu, swoiste serce całego albumu to hymn beznadziei i wyznacznik jakości black metalowej jazdy w polskim wydaniu. Ślepych dzień, który zaczyna się najbardziej klimatycznie, jest najpewniej najsłabszym utworem z płyty, mimo to trzyma poziom. Melodia, powoli tkana z pojedynczych dźwięków, aby następnie przejść do gitarowej …furii. Jeżeli Krew w Kolorze Bursztynu jest sercem albumy, to zapewne utwór Na swym ciele historię mą piszę jawi się jako niespokojna dusza całego dzieła. Nie zagłębię się w ten kawałek, zapraszam do własnej analizy obłędu, straceńczych myśli i agonalnych polotów. Ostatnia Idzie Zima równie dobrze mogłaby mieć tytuł Koniec. Wieńcząca całe wydawnictwo kompozycja nie pozostawia ani krzty nadziei: Przed ciszą wieczną spokoju chwila, idzie martwa polska zima!
            Aż się smutno zrobiło. Martwa Polska Jesień to dzieło ponadprzeciętne. Zachwyca głównie symbioza niepokojącej melodyki z paranoicznymi, aczkolwiek poetyckimi tekstami. Smutek, zimno, żal i brak jakichkolwiek pozytywnych doznań są tu wręcz namacalne, co uwydatnia negatywny klimat płyty. Nie jest to na szczęście minusem, bo właśnie owy album nastrojem zabija, omamia i zdecydowanym, acz nostalgicznym szarpnięciem przeciąga na swoją stronę. Dla mnie projekt wybitny, ponadczasowy, idealnie grający ze smutkiem jesieni, dlatego też daję 10/10, a tymczasem mamy zimę.
9 grudnia 2011

Bloodthirst – Żądza Krwi EP (2011)

Chciałbym przypomnieć o pewnej świetnej EPce z 2011 roku. Zatem...
 
Z pomników gruz, ze świątyń popioły, a z wiary chaos… to fragment tekstu z pierwszego kawałka na płycie pt. Ofiara, który w stu procentach oddaje stan, jaki to EP po sobie pozostawia. Mistrzowie blackened thrash metalu z Bloodthirst po dwóch longplay’ach wracają z kolejną porcją gorącej smoły. Mimo, że to jedynie EP, wrażenie robi fenomenalne. Takiego intensywnego thrashu nie słyszałem od dawien dawna i nie mówię tu tylko o scenie nadwiślańskiej. Poznańskie koziołki częstują nas czterema niesamowicie zagęszczonymi kompozycjami. Nie ma tutaj mowy o intrach, rozbudowanych wstępach czy smaczkach w postaci smyków lub rozmiękczających klawiszy. Słuchacz dostaje wpierdol obuchem od samego początku. Już pierwsza Ofiara daje pokaz siły, brutalności i bezkompromisowego thrashu. Zespół zachowuje rytm i melodię taką, na jaką w tym gatunku przystało. Stos Heretyków i Przeklnij Życie obijają nam twarz z siłą młota pneumatycznego, zaś ostatnie Unicestwienie Duszy to już mocarne ciosy wyszczerbiony nożem, po prostu rozrywają. Mamy tu coś z Sodom, momentami wpływy Kreatora dają o sobie znać, lecz ciągle jest to niepodrabialny Bloodthirst. Materiał nie zwalnia ani na moment, bas szarpie, perkusja łomocze bardzo szybko, choć czasem monotonnie. Każde minimalne niedociągnięcia rekompensuje nam praca gitarzysty/wokalisty. Miażdżące, mocne riffy, blackowy wokal. Liryki ku czci rogatego na pewno przychylności kleru nie zdobędą, wręcz przeciwnie. Sam pomysł polskich tekstów uważam za dobry. Idealnie przybrudzone brzmienie, stawiają te fenomenalne wydawnictwo, pełne siarki i brutalnej, niepohamowanej agresji na szczycie piekielnego gatunku. Czekam na kolejny pełnoprawny album B-thirst, najlepiej w całości po polsku. Niech życie zdycha, niech topi się w smole….

Thrash is Back! New Wave of American Thrash Metal.

Jak zwał, tak zwał, niekoniecznie poprawnie. Błąd polega na tym, iż nowa fala thrash metalu swe źródła ma nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale jak wspomniałem, mniejsza z tym. Najważniejsze, że ta cała sprawa stała się faktem. „Thrash is back” Drodzy Państwo. Wrócił i znowu sieje chaos. Chyba mu to przeleżenie przez lata 90te wyszło na dobre, bowiem wysyp świeżych thrasherów w XXI wieku jest wręcz niesamowity. Ze względu na zaistniałą sytuację, postanowiłem przeprowadzić mały rekonesans wśród zespołów NWoATM. Na tapetę wziąłem kapele, które według mnie przodują w gatunku i naprawdę warto im się przyjrzeć, a najlepiej posłuchać. Tak więc…
            
 Nowością zapachniało już w 2000 roku, kiedy to na Florydzie uformowała się grupa Trivium. Zaczęto ją niezdarnie szufladkować, ustawiać na jednej półce z przereklamowanym Slipknotem, dostawiać do progresywnego Mastodon lub upychać w worku z napisem groove metal. Na nic się to nie zdało, grupa na początku grała niezły thrash, aby następnie osadzić się w klimatach thrash/metalcore. Obecnie zespół ma mało wspólnego z nową falą, ale zapalnikiem niewątpliwie był. Trivium w środowiskach chłopaków w katanach nie jest ceniony zbytnio za muzykę, ale raczej za to, iż doprowadził do rozprzestrzenienia się zarazy. Zarazy chlubnie zwanej thrash metalem.              
             
 Teraz mamy już rok 2012 i w gatunku rządzą zespoły, którym spokojnie możemy dokooptować  do nazw przedrostek „true”. Każdy z bandów, o których wspomnę posiada wspólny, łączący je pierwiastek, którym jest wierność old schoolowi lat 80tych. Z drugiej zaś strony, wszystkie zespoły prezentują szczyptę oryginalności, o którą, jak wiadomo bardzo trudno w omawianym gatunku.
Fueled By Fire
            
 Kiedy młodzież już konkretnie wzięła się z robienie thrashu, a było to w roku 2002, w USA powstała grupa o wielce wymownej nazwie Fueled By Fire.  Zespół tyleż solidny, co bardzo wierny swoim mistrzom, a tych należy upatrywać najpewniej w szaleńcach z Exodus lub nowojorskim Nuclear Assault. Chłopaki wydali już dwie długogrające płyty. W 2006 roku powstał bardzo klasyczny Spread The Fire, zaś w 2010 bardziej dojrzały Plunging Into Darkness. Solidna dawka agresji, lecz słychać, że zespołowi zależy również na dobrych melodiach. Polecam głównie fanom wspomnianego Exodus.
               


Violator
                W tym samym roku, co powstał wyżej wymieniony band, narodziła się jeszcze jedna metalowa formacja. Zdecydowanie bardziej agresywny, zwany następcą Sepultury brazylijski Violator. Miłośnicy szybkości i tnących riffów oprócz kraju pochodzenia z Sepulturą nic wspólnego nie mają, albowiem Violator gra czysty, ociekający adrenaliną thrash. Chemical Assault wydali w 2007, zaś popisowy Annihilation Process światło dzienne ujrzał w połowie 2010 roku. Szybkość i agresja to dla Violator priorytety, melodii zaś niewiele, a powietrza w kompozycjach jeszcze mniej. Duszne i zagęszczone dźwięki, zapewne będzie to ich wizytówka w przyszłości. Polecam.
Evile
                 
                     Jeśli o agresji mowa, nie mogę nie wspomnieć o zabójczym Evile. Młodzi Brytyjczycy pokazali już swoje, a dzięki temu mają za sobą supportowanie takich gigantów, jak chociażby Metallica, Sepultura czy Testament. Ależ moc bije z ich kompozycji. Niesamowita szybkość i wszędobylska agresja to jasny manifest: wychowaliśmy się na Slayer. Momentami nawet wokalista brzmi identycznie, jak krzykacz Araya. Sprawdźcie na ten przykład kawałek Thrasher z płyty Enter The Grave. Zespół ma muzykę Slayera wpisaną w kod genetyczny i wcale nie mówię tu o pustym plagiacie. Obecnie chyba najmocniejszy przedstawiciel sceny NWoATM. Grupa ma dwa albumy na koncie, a lada dzień ukaże się ich trzeci LP, zapewne zniszczy niejednego słuchacza.
               
Bonded By Blood
            Ostatni z czołówki Nowej Fali to mój ulubiony Bonded By Blood. Grupa pochodzi z Kalifornii, a więc przesiąknięta jest najprawdziwszym thrashem od urodzenia, a sama jej nazwa daje nam tego świadectwo. Świetne jest to, że Bonded By Blood, najlepiej z całej wymienionej czwórki, potrafi  wypośrodkować melodię wraz z ciężarem. Wypadkowa ich muzyki to niewątpliwie Exodus oraz stara Metallica, ale momentami sposób budowania riffów kojarzy mi się z również z Megadeth. Godny uwagi jest również wokalista, który często brzmi jak Bobby Blitz. Polecam fanom chłosty z Bay Area, nowojorskiego h/c tu nie uświadczycie.
                 

             Wyżej wymienionych uważam za świetlaną przyszłość sceny thrash metalowej na świecie. Polecam wszystkim metalowcom, te zespoły, to świadectwo, iż metal ma się bardzo dobrze. Poniżej zamieszczam linki do wybranych utworów Fueled By Fire, Violator, Evile oraz Bonded By Blood